Rok 2018 był dla mnie przede wszystkim czasem przepełnionym sytuacjami społecznej ekspozycji. W związku ze służbowymi okolicznościami (stulecie praw wyborczych kobiet w Polsce) zaliczyłam chyba rekordową liczbę wystąpień publicznych. W najgorętszym miesiącu, czyli listopadzie, naliczyłam ich 14. Zazwyczaj przygotowanie się do „występu” zajmuje mi około tygodnia, odparowanie po nim – następny tydzień lub dwa. Trochę się to skomplikowało, kiedy czekały mnie np. trzy wystąpienia publiczne w tygodniu albo dwa tego samego dnia.
Konieczny jest tu przypis: mam za sobą wieloletni trening społeczny tej umiejętności. Skończyłam dwie szkoły trenerskie, kilka warsztatów wystąpień publicznych i autoprezentacji, jestem po terapii poznawczo-behawioralnej, na której pracowałam m.in. z lękiem społecznym. Od kilkunastu lat regularnie występuję publicznie w związku z moją pracą. To dlatego „dobrze sobie radzę” (oraz oczywiście dlatego, że komunikuję się werbalnie w stopniu, który pozwala na publiczne przemowy). Jednak moje doświadczenie i wyuczone techniki pozwalają mi jedynie skutecznie ukrywać lęk (kiedy jestem w gorszej formie, z tym też mam kłopot). Koszty nie zmniejszają się w wyniku treningu i doświadczenia. Kiedy mam średnio jedno wystąpienie w miesiącu, są przewidywalne i ogarnialne: bezsenność, napięcie, ból brzucha, przeciążenie. Kiedy jest ich więcej, pojawia się autoagresja i coraz słabiej powstrzymuję meltdowny. Potrzebuję bardzo dużo czasu, żeby dojść do siebie. Czasem myślę, że dokładnie tak samo „dobrze sobie radzę” z całym życiem. Ukrywam, że się boję. Ukrywam, że już nie chcę. Zamykam się w domu. Zamykam się w „swoim świecie”.
Być może różnica między mną a neurotypowymi osobami, które również nienawidzą wystąpień publicznych, jest właśnie taka, że u mnie trenowanie tej umiejętności poprawia jedynie wrażenie, jakie robię, nie zmienia natomiast tego, jak się czuję. Tak bywa z umiejętnościami społecznymi nabywanymi przez osoby w spektrum autyzmu w drodze treningu czy terapii behawioralnej – poprawianie ich zmniejsza dyskomfort u otoczenia, ale niekoniecznie u samej osoby (co oczywiście nie jest przeciwwskazaniem do nabywania kompetencji społecznych, ale warto znać koszt).
Jak więc przetrwałam nadmiar społecznej ekspozycji?
- Włączałam automat. To się świetnie sprawdzało, kiedy mówiłam o czymś po raz kolejny. O czymś, na czym dobrze się znam i co mnie interesuje. Na szczęście duża część tegorocznych występów dotyczyła tematu, którym zajmuję się od dawna i który jest moją pasją. O polskim ruchu emancypacyjnym mogłabym mówić obudzona w środku nocy. Znacznie słabiej radzę sobie w sytuacjach, kiedy mam mówić na temat, w którym nie czuję się pewnie (czyli nie wiem wszystkiego), a pytania mnie zaskakują. Pewnie dla większości osób to trudna sytuacja, ale sporo z nich potrafi poradzić sobie zmianą tematu, luźną interpretacją, humorem, słowotokiem. Moja sprawność werbalna wówczas drastycznie się obniża.
- Uspokajałam się, powtarzając wymyślone przeze mnie słowa. Nie, nie publicznie. W domu, najczęściej w nocy, bo spałam oczywiście słabo. W związku z tym dla mojej partnerki to też był trudny rok. Ale była dla mnie ogromnym wsparciem.
- Rozładowywałam napięcie autoagresją. Wiem, że to zuo, ale przynosiło ulgę. Wolałabym tego nie robić, ale w tym stresie i przeciążeniu dostępne mi sposoby resetowania się przestały działać. Leki w tej sytuacji nie pomogły. Pomogło dopiero zakończenie tego kołowrotka.
- Jedno z wystąpień przetrwałam, odłączając się od sytuacji. Nie zrobiłam tego z premedytacją, byłam już tak zmęczona, że nie miałam siły się denerwować. Miałam wrażenie, jakbym stała obok i obserwowała siebie. To mnie bardziej przestraszyło niż autoagresja, którą znam od dawna.
- Zaczęłam w pewnym momencie odmawiać kolejnych występów. To prawda, i tak niezbyt dobrze oszacowałam swoje możliwości, ale na szczęście w porę uniknęłam kilku dużych imprez typu konferencje, które kosztują mnie najwięcej. Naprawdę, dobrze jest wiedzieć, ile zobowiązań można bezpiecznie wziąć sobie na głowę.
- Spotkania towarzyskie nie mieściły się w grafiku, zresztą byłyby dodatkowym obciążeniem. Ale była jedna relacja, która ratowała mi skórę i podnosiła na duchu. To był jeden z najjaśniejszych punktów tego roku.
I jeszcze słowo o moich wystąpieniach publicznych w temacie spektrum autyzmu, bo też było ich kilka (oraz kilka razy zdarzyło mi się nie przyjąć zaproszenia w związku z przeciążeniem służbowymi występami). Najcieplej wspominam kwietniową konferencję „Nic o nas bez nas”, na którą jechałam w fatalnym stanie psychicznym i po nieprzespanej nocy. To na tej konferencji wydarzyło się kilka ważnych dla mnie spotkań. To po niej jedna z uczestniczek ZAwodowego ZAprzyjaźniania się dostała pracę. To był również jedyny raz, kiedy za wystąpienie w roli prelegentki-samorzeczniczki dostałam wynagrodzenie. Niby drobiazg, ale dla osoby bez etatu, próbującej się utrzymać z działalności społecznej i ciągle stresującej się, że w końcu wyląduje pod mostem – bardzo dużo.
Był też inny rodzaj społecznej ekspozycji, mianowicie teksty na Krytyce Politycznej. Nawet jeśli komuś nie jest bliska moja perspektywa, warto docenić fakt, że opiniotwórcze medium udostępniło swoje łamy dla osoby w spektrum autyzmu, publikując m.in. mój samorzeczniczy manifest. W warunkach tak niewielkiej widzialności i masowego upupiania dorosłych autystów przez media, myślę, że to ważna rzecz. Jestem bardzo wdzięczna redakcji KP za tę możliwość.
Podsumowując, wiem, że w tym roku przesadziłam i radziłam sobie w niezbyt zdrowy sposób. Dlatego moim najważniejszym postanowieniem, a właściwie planem na 2019, jest: mniej występów, więcej pisania. Wam też życzę takiego 2019, jaki sobie zaplanujecie.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.