Zmiany powinno się lubić. Otwartość na zmiany świadczy o dojrzałości, elastyczności i kreatywnym podejściu do życia. Taki jest obowiązujący przekaz w neurotypowym świecie. Kiedy prowadziłam dawno temu szkolenia dla działaczek społecznych, trochę żenująco było przyznawać, że się nie lubi zmian. Wszystkie twierdziły, że to uwielbiają, a ja się zastanawiałam, czy to jakaś wielka ściema, czy tylko ja jestem zamkniętą, niedojrzałą, sztywną i przestraszoną osobą.
Zmiany wywołują we mnie lęk, czasem panikę, a czasem agresję. Przyzwyczajam się do przedmiotów, ludzi, aktywności, rytuałów, kolejności wykonywania czynności, porządku, w jakim rzeczy się znajdują i dzieją się. Każdy z tych elementów buduje moje poczucie bezpieczeństwa, zmiana każdego z nich może je zburzyć. Najgorsze są zmiany nagłe i nieprzewidziane, jeśli wiem, że zmiana się wydarzy, mogę się do niej jakoś przygotować (chociaż to jakoś często okazuje się niewystarczające).
Przykłady stałych rzeczy w moim życiu:
- Ułożenie przedmiotów w moim otoczeniu. Pamiętam, kiedy w totalne osłupienie wprawił mnie fakt, że goście opiekujący się moim zwierzęciem i mieszkaniem podczas mojej nieobecności przestawili kilka przedmiotów. Każda rzecz ma swoje miejsce. Przekładanie albo nabywanie nowych bez konsultacji ze mną kończy się awanturą.
- Plan dnia. Wiem, co będę dziś robić, w moim terminarzu jest lista zadań na cały dzisiejszy dzień, na każdy dzień. Ciężko znoszę, kiedy nagle okazuje się, że muszę zrobić coś pilnego, czego nie ma na tej liście. Zazwyczaj źle reaguję na spontaniczne propozycje spotkań. Wyprowadzają mnie z równowagi osoby i sytuacje, które przeszkadzają mi w zrealizowaniu planu.
- Jedzenie. Mam bardzo ograniczony repertuar żywieniowy. Nie lubię próbować nowych rzeczy. Moje śniadania wyglądają zawsze tak samo, inne posiłki składają się z kilku powtarzających się zestawów. Na odstępstwa od żywieniowych przyzwyczajeń źle reaguje nie tylko moja głowa, ale również żołądek.
Oczywiście punktów jest znacznie więcej, ale nieprzypadkowo właśnie teraz przychodzą mi do głowy te dotyczące mojego miejsca i planu dnia. Doświadczam właśnie dużej zmiany w życiu, która powoduje wiele mniejszych zmian oraz wywołuje dużo smutku, lęku i ogólne rozbicie. Ta zmiana powiązana jest ze stratą, dlatego boli bardziej i potrwa dłużej niż inne.
Mieszkałam z osobą i z kotem*, mieszkam teraz sama i tak zostanie przez jakiś czas. Wspólne zamieszkiwanie to milion wspólnych aktywności, rytuałów, przedmiotów. Bardzo się do nich przywiązałam. Rano ciągle oczekuję, że kot mnie obudzi, a wieczorem, że przyjdzie do łóżka, położy się na moich nogach i wtedy będę mogła zasnąć. Kiedy wchodzę do mieszkania, uważam, żeby kot nie uciekł, w kuchni chowam jedzenie, żeby się nie poczęstował. Siadam do pracy i czekam, kiedy rozłoży się na moich kolanach. Ciągle zapominam, że go nie ma i zastanawiam się, jak długo będzie jeszcze spał. Nasłuchuję, kiedy zacznie upominać się o jedzenie, bo to oznacza dla mnie przerwę w pracy. Wieczorem czekam, kiedy zajmie (zawsze to samo) miejsce na sofie, bo dla mnie to sygnał, że mam się tam przenieść i przejść do bardziej relaksujących czynności niż praca.
O wspólnych ludzkich rytuałach, które straciłam, nie będę tu pisać. Ale uświadomiłam sobie, że to z kotem spędziłam najwięcej czasu w ostatnich latach. To on był ze mną codziennie. Jego obecność nigdy mnie nie przeciążała.
Może lepiej znosicie zmiany i napiszecie mi, co mogę zrobić, żeby przez to przejść? Jak o siebie zadbać w tej sytuacji? Z góry dziękuję za rady typu „częściej wychodź z domu i spotykaj się ze znajomymi”. Poważnie, chcę wiedzieć, jak radzicie sobie ze zmianami, bo ja słabo, jak widać.
*Miał na imię Fikander i żył 11 lat. Od półtora roku chorował na przewlekłą niewydolność nerek. Bardzo cierpiał i trzeba było go już pożegnać. Był moim autystycznym kompanem. Świetnie asystował mi przy robieniu korekt.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.